Z Tadeuszem Malikiem, od 35 lat organistą w kościele parafialnym w Rybnej (gm. Czernichów), rozmawia Władysław Tyrański (cz. I)
Władysław Tyrański: Minął czas kolędowania w Kościele. Ostatni moment, żeby opowiedzieć, jak to się dawniej w Rybnej kolędowało.
Tadeusz Malik: W latach 60., kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy 7, 8, 10 lat, chodziliśmy po wsi jako kolędnicy. To były grupy z szopkami. Strugało się do szopki lalki z drewna, chodziliśmy z szopką z braćmi, jak wystrugaliśmy te lalki.
Kiedy przychodził okres Adwentu, nastrój kolędowy już istniał w domu, bo wiadomo, to była taka świętość tutaj, ludzie uznawali, że to jest jakby post, nie wolno było robić zabaw ani nic takiego. Wszyscy się koncentrowali na tym, co robić w nadchodzące Święta. Jak u mnie w domu, człowiek się cieszył, bo będzie zabita świnia, bo wiadomo, że nie jadło się mięsa na co dzień. No i jak się świnie miało zabić, nikt się nie mógł doczekać pierwszego dnia Świąt.
Mama piekła kołocze z serem w chlebowym piecu, no i chleb, oczywiście. Piekła chleby raz na tydzień, siedem chlebów, takich dużych. Nas było w domu piętnaścioro, duży chleb wystarczał na naszą rodzinę na cały dzień. Tak do piątku, a w sobotę piekła, a my pomagaliśmy jej piec te chleby. Po chlebach zawsze wkładała do pieca placki z serem. W wielu domach się to samo działo. Z mojego dziedzictwa zapamiętałem ten nastrój.
U mnie w domu zawsze chowali dwie świnie. Jedna musiała iść do Czernichowa na kontyngent, dla państwa, a druga była do zabicia w domu. Taką świnię chowało się cały rok. Nie jadła jak teraz żadnej chemii, tylko howana była na ziemniakach. Rodzice kupowali zaraz po Świętach dwie małe świnki, i one rosły cały rok do następnych Świąt. Był taki zwyczaj, że rozdawało się sąsiadom, rodzinie, jakieś części z zabitej na Święta świni, trochę kiełbasy, trochę innych części. Sąsiedzi musieli dostać po kawałku kiszki, kiełbasy, słoniny. Później, jak oni zabijali świnię, to znowu przynosili nam do domu. Taki był zwyczaj na wsi. No bo tego wszystkiego się nie dało się przechować, nie było lodówek, jak teraz.
Wigilia to już była taka uroczystość domowa. Zjeżdżała się cała rodzina ze szkół, wszystkie moje siostry, które tam chodziły do średnich szkół, studiowały, to zjeżdżały do domu. Święta musiały być z rodziną, oczywiście najpierw w kościele, a później w drugi dzień wieczorem szło się z szopką.
Pierwszy i drugi dzień Świąt to było jedzenie, tak?
No tak. Człowiek wiadomo, że się pochorował trochę, bo żołądek nie był przyzwyczajony do jakichś tam tłustych rzeczy. Wtedy to był ten rarytas, że można było jeść kiełbasę, chociaż, oczywiście, nikt nie zjadł tyle, coby mógł zjeść. Poza tym mama zawsze dzieliła tak, żeby to jak najdłużej wystarczyło. Słonina to wisiała wysoko na strychu, żeby ją tam jakiś kot nie porwał, nie psuła się w ogóle, bo była czysta, bez chemii. A kiełbasę znowu zatapiali w garnku ze smalcem. Jak trzeba było ją za jakiś czas zjeść, to mama odgrzebywała z tego smalcu trochę, przygrzewała na patelni, no i taką kiełbasę się jadło, a reszta była w tym smalcu cały czas i ona się tam nie psuła. Takie mieli sposoby.
Dawniej jeszcze robili weki: mięso zmielone już na kiełbasę dawali do słoików i gotowali. I to też trzymało się bardzo długo. To było dokładnie takie samo mięso, jak się wkładało do jelita na kiełbasę, ale nie było wędzone, tylko wkładało się je do słoika i gotowało, i to się nie zepsuło nawet przez rok.
A wieczorem, jak się zaczęło ściemniać, wychodziło się z szopką?
Póki byliśmy małymi dziećmi, to była szopka. Lalki do szopki strugaliśmy nożem. Szopka miała szparę z boku, żeby włożyć tam lalki, i deskę od spodu z taką szmatą, żeby nas widać nie było, jak mówiliśmy swoje role. No i odstawialiśmy urodzenie Pana Jezusa, Heroda i tak dalej. Cały ten rytuał trzeba było znać na pamięć.
Lalki strugane były na nowo co roku?
Co roku, bo to drzewo się rozsychało. Tata nam rąbał zwykłe sosnowe drewno na kawałki, a myśmy to wystrugiwali, żeby było za co trzymać od dołu, i żeby była głowa jakaś tam od góry, a mama znowu szyła z jakichś szmat tym lalkom ubranie. Czy to był anioł, czy to był jakiś dziad, czy był Herod. To było takie wszystko prymitywne, bo nikt nie miał narzędzi. W domu nie było żadnej piły, cyrkularki ani nic. Tylko nóż, jakiś tam łośnik był do heblowania i nic więcej.
Szliście od domu do domu, dla każdego domu dawaliście takie przedstawienie?
Tylko dla tych, kto nas wpuścił do domu. Najpierw kolędowaliśmy przed domem. Śpiewaliśmy kolędy, takie typowe, nie kościelne, które przystały dla kolędników. Każdy czekał na to, żeby ktoś jakieś tam pieniądze wyrzucił. Dawali złotówkę, dwie, jak były jeszcze te aluminiowe pieniądze. Nie dawali dużych kwot. Ale jak zgasili światło, to znaczy, że nie chcieli kolędników. Taki był sygnał. Jak się zaczęło kolędować pod domem, a światło zgasło, to trzeba było iść dalej, nie dostało się tam nic. A jak światło nie zgasło, to po trzech kolędach krzykało się:
Wpuśćcie nas do domu swego,
pokażemy coś pięknego
króla Heroda i dworzan jego.
Zwykle ktoś wychodził do nas, dawał nam za kolędę albo nas zaprosił, żebyśmy, jak mamy lalki, dali przedstawienie. To wchodziło się do domu, kładło się na dwóch krzesłach szopkę. Myśmy tam za tą szopką we dwójkę przeważnie siedzieli i cały ten obrządek przedstawialiśmy. No i były te lalki, przedstawienie całe, jak się Pan Jezus narodził, jak go tam przywitali pasterze i później jak go Herod prześladował. Na koniec śmierć ścina Heroda kosą.
Jak duża była ta szopka?
Tak do metra szerokości i pół metra wysokości. Trzeba było ją we dwójkę nosić. Chodziliśmy we czterech albo więcej chłopaków. Potrzebni byli do śpiewania kolęd. Do przedstawienia wystarczyło dwóch. Przedstawienia tata nas uczył w domu. Wtedy nie było radia, nie było Internetu, żeby tam odpatrzyć. To przedstawienie było przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jak chodzili nasi rodzice, to nas uczyli, bo próby były u nas w domu. Oni mieli brygadę do kozy, do raju, do gwiazdy. Zawsze ktoś tu w Rybnej grał na jakimś instrumencie, przeważnie Markowicz, brat tego co kościół malował. On umiał grać na akordeonie, to jego wołali. No i kolędował.
Ale skąd ta nazwa – raj?
Ja sam nie wiem, dlaczego to był raj.
To jest ponadstuletnia tradycja pokazywania ludziom raju, z którego wygnani zostali Adam i Ewa. To pokazywanie odbywało się w Adwencie, jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Oprócz postaci pierwszych rodziców z rajem szli tylko anioł i diabeł-kusiciel. To było przypomnienie porządku świata sprzed wygnania Adama i Ewy z raju oraz zapowiedź, że ten porządek zostanie przywrócony. Z czasem – jak widać – „chodzenie z rajem” zaczęło oznaczać przedstawianie jasełek po domach. Słowo „jasełka” pochodzi od staropolskiej nazwy żłobu. Chodzący z rajem śpiewali:
Z raju pięknego miasta,
wygnana jest niewiasta
dla jabłka skruszonego,
przez węża podanego”.
cdn.